Relacje
Chcę być taki sam jak ten gość
– Dokładnie pamiętam chwilę, jak po przeczytaniu ostatniej strony zamknąłem „Heban”. Wtedy już wiedziałem, że chcę robić to samo co Ryszard Kapuściński – mówi Miłosz Szymański ze Swarzędza, który nie tak dawno wydał zbierająca świetne recenzje książkę o Mołdawii.
Szukając informacji na Twój temat natknąłem się na taki oto opis: Miłosz Szymański – mechanik okrętowy, prawnik, analityk, informatyk, włóczęga, historyk-amator, autor książek. Jak na tak młodego człowieka sporo tego… Do czego Ci najbliżej, co jest najbliższe prawdy?
– Najbardziej to czuję się włóczęgą, choć mam stałe zameldowanie, a to trochę nie przystoi osobie nazywającej się tym mianem. Wiem natomiast do czego mi najdalej. W tym przypadku odpowiedź jest prosta – do bycia prawnikiem. Skończyłem wprawdzie studia na tym kierunku, ale ani dnia nie przepracowałem w tym zawodzie. Skończyłem też Akademię Morską w Szczecinie, ale to była inna sytuacja, ponieważ na morzu spędziłem cztery lata. Na ląd zszedłem już jednak siedem lat temu, więc trudno mi w tej chwili mówić o osobie jako o mechaniku okrętowym.
Co jeszcze robiłeś?
– Przez cztery lata pracowałem w branży IT. Z tym się jednak kompletnie nie utożsamiałem. Robiłem to dla pieniędzy, bo jak powszechnie wiadomo zarobki w tym sektorze są całkiem niezłe. A pieniądze były mi potrzebne do tego, co chciałem robić naprawdę, czyli podróżowania i pisania.
To było marzenie jeszcze z dzieciństwa?
– Nie. Ta przygoda zaczęła się wieczorem 23 stycznia 2007 roku. Grałem wówczas na komputerze w „Medal of Honor” i zabijałem niemieckich żołnierzy na ekranie. Jednym okiem spoglądałem jednak również w telewizor, na „Szkło kontaktowe”. To było nietypowe wydanie tego programu, ponieważ w pewnym momencie prowadzący Grzegorz Miecugow zakomunikował, że zmarł Ryszard Kapuściński. Zaraz potem stwierdził też, że w takiej sytuacji trudno opowiadać żarty i zamiast dalszej części programu puszczono rozmowę z pisarzem. Dalej to oglądałem, aż w końcu powiedziałem do siebie, „kurde, co za mądry facet”. Miałem wtedy 19 lat i niewiele na jego temat wiedziałem. Okazało się jednak, że w domu mam jedną z jego książek – „Imperium”, która po przeczytaniu bardzo przypadła mi do gustu. Tak się złożyło, że w tamtym czasie pracowałem w saloniku prasowym, a Gazeta Wyborcza z okazji śmierci pisarza wypuściła cały cykl z jego twórczością. Nie miałem więc żadnych problemów z jego skompletowaniem. Trafił on jednak na półkę, bo przecież cały czas grałem w gry…
W końcu jednak przeczytałeś?
– Rok później, będąc jeszcze na studiach prawniczych, dorabiałem na budowie pod Swarzędzem. Byłem w ochronie obiektu, a moja zmiana trwała 24 godziny. Laptopa mieć nie mogłem więc o grach nie było mowy. A czasu było pod dostatkiem… No i w końcu, trochę z nudów, zacząłem czytać. Wtedy właśnie przeczytałem tę wspomnianą serię Ryszarda Kapuścińskiego. 4 lutego 2008 roku skończyłem „Heban”. Pamiętam chwilę jak zamknąłem książkę i powiedziałem sobie, że chcę być taki sam jak ten gość, co to napisał. Tak jak wspomniałem, studiowałem wtedy jeszcze prawo i trudno było ten plan od razu wcielić w życie. Dwa lata później coś we mnie jednak pękło. Już wiedziałem, że nie chcę być prawnikiem. Pewnego dnia usłyszałem w radio TOK FM, że jest dodatkowy nabór na Akademię Morską. To był czwartek, 23 września o godzinie 16.40.
Masz dobrą pamięć?
– To są ważne daty w moim życiu, a takie warto dokładnie pamiętać. Ale kontynuując… Równo tydzień później, też w czwartek i też po godzinie 16 z minutami, wypakowywałem swoje rzeczy w Szczecinie. Tak się zaczęła moja kariera marynarza. Pomyślałem sobie, że będę pół roku pływał, a drugie pół podróżował. Tak też zrobiłem. Pierwszym miejsce, w którym się znalazłem była Mołdawia. Pojechałem tam na Sylwestra, by spotkać się ze znajomymi, których poznałem na wolontariacie studenckim. No i okazało się, że tak jak pojechałem do tej Mołdawii, tak w nią wpadłem po same uszy. Wracam do niej już jedenaście lat…
Napisałeś o niej książkę pt. „Kto zgasi światło”, która zbiera świetne recenzje. O czym ona jest?
– Opowiadam o tym kraju z różnych perspektyw. Mołdawii świat nie szanuje, bo jej nie zna. Z niczym mu się nie kojarzy i niczego się po niej nie spodziewa. Mołdawia tymczasem powoli znika. Każdego dnia Mołdawianie gaszą światła w swoich domach i wyjeżdżają, szukając lepszego życia.
Co jest zatem takiego w tym kraju, że tak Cię do niego ciągnie?
– Nie wiem, nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Dobrze się tam czuję. Może jara mnie to, że ten kraj jest tak mało znany, i że za każdym razem, jak tam jadę, to czuję się jak odkrywca. Mołdawia jest bezpretensjonalna, a jej mieszkańcy chcą rozmawiać. Są ciekawi obcych, bo mało kto ich odwiedza. W Wenecji nikt nie będzie się podniecał faktem, że przyjechał turysta. Ale w Kiszyniowie już tak, o prowincji nawet nie wspominając.
To prawda, że ożeniłeś się w Kiszyniowie?
– Tak, jesteśmy pierwszą parą z Polski, która się na ten krok zdecydowała. A pierwszy zawsze jest najważniejszy, bo kto na przykład pamięta nazwisko drugiego człowieka w kosmosie. Z tym ślubem było trochę zamieszania, ponieważ pani konsul musiała dzwonić po wskazówki do swojej koleżanki z konsulatu w Rzymie, gdzie rocznie mówi sobie „tak” ponad trzysta par z naszego kraju. No, ale wiadomo, że zdecydowana większość chce mieć ślubne zdjęcie na tle Koloseum czy Fontanny di Trevi, a nie z trolejbusami w Kiszyniowie. My woleliśmy trolejbusy.
Po wydaniu książki masz wiele spotkań autorskich na temat Mołdawii, i to w całym kraju. Prowadzisz je – jak sam mówisz – w formie stand up. Skąd ten pomysł?
– Uważam, że typowe spotkania autorskie są schematyczne, a chciałem, żeby na tych moich nikt się nie nudził. Mam nadzieję, że to się udaje.
Na co dzień prowadzisz również podcast „Za Rubieżą”, w którym opowiadasz o historii, polityce i podróżach. I to właśnie z niego jesteś najbardziej znany…
– To tak naprawdę jest moja praca, z tego żyję. W tym miejscu pozdrawiam swoich patronów. Tak jak powiedziałem, od 2008 roku wiedziałem już, że chcę pisać. Publikowałem trochę tekstów z znanych tytułach, m.in. w Dużym Formacie Gazety Wyborczej, ale nie ma co się czarować, gazet na rynku jest obecnie bardzo mało i mało też płacą. Wiele więc tego nie było. Dodatkowo w 2020 roku zaczęła się pandemia. Pamiętam, że mieszkałem na poznańskich Jeżycach i był zakaz wychodzenia z domu. Do tego, 9 kwietnia gruchnęła informacja, że matury będą przeniesione na czerwiec. Przypomniałem sobie jak sam się czułem przed maturą, i jaki był to dla mnie wówczas wtedy stres. Postanowiłem zatem pomóc tym, którzy mieli stanąć przed egzaminem dojrzałości. Szczęśliwie zbiegło się to z tym, że nieco wcześniej otrzymałem od żony rejestrator do nagrywania. Uznałem więc, że to dobry moment, aby wystartować i zrobić programy będące swego rodzaju powtórką do matury z historii.
Tak właśnie się rozpoczęła Twoja przygoda z podcastami?
– Narzuciłem sobie niezłe tempo, bo przez dwa i pół miesiąca robiłem jeden odcinek dziennie. Założenie było takie, aby pomóc uczniom klas maturalnych, by mieli grunt pod nogami. Szybko się jednak okazało, że ponad połowa moich słuchaczy to nie są… maturzyści. Do tego zobaczyłem, że to co nagrywam w piwnicy jest chętnie słuchane i plasuje się wysoko w zostawieniu Spotify. Doszedłem więc do wniosku, że warto to kontynuować, choć w nieco innej formule. Od tego czasu skupiam się przede wszystkim na sprawach międzynarodowych. Nie ukrywam, że inspiracją dla mnie był Dariusz Rosiak. Jako ciekawostkę powiem, że on zaczął nagrywać swój podcast miesiąc przede mną.
Jakie tematy poruszasz w programach?
– Nagrywam o sprawach, które mnie samemu wydają się być ciekawe, i o których sam chętnie bym posłuchał. To mój jedyny wyznacznik. Dzięki temu praca sprawia mi wielką frajdę.
A co z tymi grami. Nadal strzelasz do komputera?
– Nie, nie mam już czasu na strzelanki, bo zabijam smoki i demony…
Rozmawiał Tomasz Sikorski