Relacje
R. Ćwirlej o swoich książkach
– Początkowo chciałem stworzyć kryminał współczesny, ale kiedy napisałem dwie pierwsze sceny, to okazało się, że nie znam dzisiejszego Poznania. Nie znam zaułków, ulic i knajp, które w każdym kryminale są tłem, a często stają się też bohaterem uzupełniającym całość. Doskonale pamiętałem za to Poznań z lat 80. – mówi Ryszard Ćwirlej, mieszkaniec powiatu poznańskiego, jeden z najbardziej znanych i cenionych twórców powieści kryminalnych w Polsce.
Jest Pan socjologiem, dziennikarzem, pisarzem, wykładowcą na UAM, a także malarzem. Która z tych profesji jest Panu najbliższa?
Wszystkie. One się zresztą doskonale łączą i uzupełniają. Malarstwo chciałem studiować od kiedy tylko pamiętam, ponieważ mój tata był artystą plastykiem i wychowałem się w domu, w którym cały czas przebywali nie tylko malarze, ale także literaci, poeci, pisarze i inni artyści. Od dziecka chłonąłem więc sztukę. Sam też chciałem być plastykiem i od dziecka malowałem. Z czasem, jak to młodemu człowiekowi, przychodziły mi do głowy różne pomysły, aż w końcu uznałem, że nie jestem jeszcze gotowy, aby studiować malarstwo. Wybrałem więc socjologię, która także była mi bliska. To był, jak wtedy sądziłem, bardzo dojrzały wybór. I tego wyboru na pewno nie żałuję, bo to były doskonałe studia. Studia, na których dużo się czytało, ponieważ każdy przedmiot oparty był na ciekawej literaturze społecznej. Mnie to pociągało.
Co jeszcze dała Panu socjologia?
Od pierwszego roku studiów należałem do grupy zajmującej się badaniami ankietowymi. A od tego już krok do dziennikarstwa, a później pisarstwa. Jako ankieter musiałem chodzić od domu do domu i przekonywać ludzi, że warto ze mną rozmawiać. Ta umiejętność przydała się nieco później, już w telewizji. Kiedy tam trafiłem na praktyki okazało się, że moja umiejętność kontaktowania się z ludźmi jest nieoceniona. W telewizji przydała się także moja wrodzona umiejętność pisania. Wrodzona, ponieważ w szkole z języka polskiego zawsze miałem piątki. I to nie dzięki nauce, ale dobrym wypracowaniom. Ta umiejętność z czasem została przekuta w rutynę, ponieważ codziennie jako reporter musiałem opisywać rzeczywistość. I to rzeczywistość bardzo różnorodną. W pewnym momencie zadałem sobie jednak pytanie, czy całe życie chcę być reporterem, jeździć na zdjęcia i opisywać świat, czy też może warto spróbować czegoś innego. A że całe swoje dorosłe życie byłem miłośnikiem książek kryminalnych, to doszedłem do wniosku, że może warto w ten kryminał zaangażować się całkowicie. I tak powstała moja pierwsza powieść.
A co z tym wymarzonym malarstwem?
Ono było cały czas w mojej głowie i pod koniec studiów na socjologii zdałem egzaminy również na kierunek plastyczny. Pisanie i malowanie w mojej ocenie niczym się zresztą nie różni. Jedno i drugie to nic innego, jak opisywanie rzeczywistości. W jednym przypadku robi się to farbami, a w drugim słowami.
Dlaczego tak późno zdecydował się Pan na wydanie pierwszej książki?
Czy to było późno? To nie było przecież tak, że od początku byłem zdecydowany na bycie pisarzem. Przez długi czas pochłaniała mnie praca dziennikarska i reporterska. Pamiętajmy też, że to nie były dobre czasy dla polskiego kryminału. W latach 90. czegoś takiego praktycznie nie było. Ludzie nie chcieli czytać polskiego kryminału, byli do niego zrażeni. Trudno im się dziwić, ponieważ wcześniej tego typu literatura gloryfikowała milicję obywatelską. Opowiadała, jaka to cudowna i mądra instytucja, a na ulicy widzieliśmy jej całkowicie odmienny obraz. W tamtym okresie kryminał pisany na zapotrzebowanie ideologiczne przestał spełniać swoją rolę. Zniknął też mecenas, czyli Komenda Główna Milicji Obywatelskiej, która była zleceniodawcą serii wydawniczych ukazujących pracę milicjantów. Nie było zatem głównego sponsora.
Istniały jednak inne wydawnictwa…
Ale one nie były zainteresowane promowaniem polskiego kryminału. Nie szukały polskich twórców. Istniało wówczas przekonanie, że czytelnicy chcą kryminału zachodniego. Tego, którego nie było w czasach PRL. I dopiero, kiedy swoją pierwszą książkę odważył się wydać Marek Krajewski, wszyscy, w tym także decydenci, szeroko otworzyli oczy ze zdziwienia. Nagle okazało się, że ten kryminał się sprawdza i gra jest warta świeczki. Marek Krajewski wszystkich nas też ośmielił. Mówię w tym przypadku o tych, którzy startowali mniej więcej w tamtym okresie i dzisiaj, podobnie jak ja, są takimi dinozaurami polskiej powieści sensacyjnej. Mam tutaj na myśli Mariusza Czubaja, Marcina Wrońskiego czy też Kasię Bondę.
O Panu mówi się, że znalazł swój własny, bardzo interesujący patent na kryminał…
W ten sposób napisał o mnie Piotr Bratkowski. Ja nie szukałem tego patentu ani też nie zastanawiałem się, czy być oryginalny, czy może pójść utartą ścieżką. Pisząc pierwszy kryminał, od początku wiedziałem za to, że jego akcja będzie się rozgrywać w Poznaniu. Nie ukrywam, że czekałem na taki poznański kryminał, ale jakoś nikt nie chciał go napisać. Musiałem zatem sam zabrać się do roboty. Początkowo chciałem stworzyć kryminał współczesny, ale kiedy napisałem dwie pierwsze sceny, to okazało się, że nie znam dzisiejszego Poznania. To znaczy znam go doskonale, ale w specyficzny sposób, jeżdżąc samochodem z jednego miejsca na drugie. Nie znam już natomiast zaułków, ulic i knajp, które w każdym kryminale są tłem, a często stają się też bohaterem uzupełniającym całość. Doskonale pamiętam za to Poznań z lat 80. Ten, który jako student przemierzałem wszerz i wzdłuż. Ten, po którym jeździłem tramwajami, w ten sposób poznając wszystkie miejsca zapewniające młodemu człowiekowi rozrywkę.
A co zapewniało studentowi rozrywkę w latach 80.?
Z pewnością nie były to puby, który dzisiaj mamy setki. Wtedy to były dwie, może trzy knajpy w całym mieście. Do tego dochodziło jeszcze parę innych miejsc, takich jak kina czy kawiarnie. To wszystko doskonale kiedyś poznałem i teraz, pisząc książki, mogłem to wykorzystać. Musiałem tylko zrobić, jak to się dzisiaj mówi, mały research.
Pisanie o Poznaniu ma swoje zalety, ale też wady. Ci, którzy mieszkają w tym mieście lub kiedyś w nim studiowali, są w Pana książkach zakochani. Ale co z Czytelnikami z Warszawy, Łodzi czy Gdańska?
Proszę nie wpadać w pułapkę regionalizmu, bo to droga donikąd. Mieszkaniec Wrocławia też mógłby panu powiedzieć, że nie znając specyfiki tego miasta, nie można czytać powieści Marka Krajewskiego. To samo dotyczy Lublina i Marcina Wrońskiego. A to nieprawda. Każdy z nas pisze o swoich miastach, ulicach i domach, ponieważ je najlepiej znamy. Mógłbym umieścić akcję jednej ze swoich książek w innym miejscu, bo wszystko można udokumentować, ale na pewno nie byłbym wtedy tak wiarygodny. To zresztą nie jest tak, że tylko poznaniacy czytają moje książki. One są czytane w całej Polsce, często będąc przyczynkiem do dyskusji na temat PRL. Bywają też przewodnikiem po mieście. I to nie tylko dla poznaniaków. Od przewodników miejskich wiem, że są organizowane wycieczki śladami bohaterów moich książek.
W swoich książkach Pan czasami z tego Poznania zresztą ucieka.
Akcja jednej z moich książek rozgrywa się w Gnieźnie, innej w Jarocinie, a kolejnych w Grodzisku i Pile. Często zahaczam też o Szamotuły. Pisałem też o Katowicach i Siemianowicach. Tak jak jednak powiedziałem, lubię poruszać się w tej rzeczywistości, którą najlepiej znam, i którą pamiętam.
W swoich książkach nawiązuje Pan do ważnych wydarzeń sprzed lat. Jak rozumiem, to celowy zabieg?
Tak, ponieważ są to momenty, które warto przypominać, a które czasami umykają nam z pamięci. Przypuszczam, że każdy kto był na festiwalu rockowym w Jarocinie z przyjemnością wraca do tych wydarzeń na kartach książki. Podobnie jest z mistrzostwami świata w piłce nożnej z 1982 roku. Tych, na których tak świetnie spisała się nasza reprezentacja. Większość z nas pamięta, jakie padły wtedy wyniki i kto strzelił ile bramek. Umyka nam za to, jaka była atmosfera na polskich ulicach w trakcie tych mistrzostw. Wtedy te ulice całkowicie pustoszały, bo wszyscy siadali przed telewizorami. To doskonała sceneria do dokonania zbrodni….
W czasach PRL wyobraźnią młodzieży zawładnął kapitan Żbik. To chyba bliski Panu bohater?
Wychowałem się na kapitanie Żbiku. Jak chyba każdy młody człowiek dorastający w tamtym okresie. Wtedy nikt z nas nie wiedział, że czytając te komiksy poddajemy się przemyślanej manipulacji. To zresztą nie nazywało się wtedy komiks, ponieważ odwoływanie się do amerykańskiej pop kultury nie było mile widziane. Stworzono więc nazwę „Kolorowe zeszyty”. I te „Kolorowe zeszyty” propagowały doskonale funkcjonującą i świetnie sobie radzącą z wszelkimi problemami, zwłaszcza tymi intelektualnymi, milicję obywatelską. Objaśniały młodym ludziom świat i rzeczywistość za pomocą prostej i przemawiającej do nich formy. I to rzeczywiście działało, bo kapitan Żbik przez wielu był traktowano jak prawdziwa postać.
Kapitan Żbik i porucznik Borewicz z serialu „07 zgłoś się” mieli ocieplać wizerunek ówczesnej milicji. A jacy są Pana bohaterowie?
Pokazuję milicję obywatelską taką, jaka była. Raczej nie ocieplam jej wizerunku, skoro jednym z głównym bohaterów moich książek jest notoryczny alkoholik i półidiota, który tylko w cudowny sposób, charakterystyczny dla ludzi o ograniczonej umysłowości, potrafi wybrnąć z niektórych kłopotliwych sytuacji. Staram się, aby moi milicjanci odzwierciedlali przekrój społeczny ówczesnej Polski. Bo milicja, tak jak każda ówczesna instytucja, była odbiciem tego przekroju. Być może milicja w nieco większym stopniu była nasycona ludźmi o miernych wartościach intelektualnych, ponieważ dla takich osób często była to jedyna szansa, aby zrobić jakąkolwiek karierę. Proszę zwrócić uwagę, kto szedł wtedy do ZOMO. To byli ludzie kiepsko wykształceni, fatalnie przygotowani mentalnie do pełnienia służby, idealnie nadający się do pacyfikowania demonstracji na ulicach.
Byli milicjanci znają Pana książki?
Dzięki takiemu wynalazkowi jak Facebook, mam kontakt z niektórymi z nich. I wiem, że niekiedy zgrzytają zębami, czytając moje powieści, a generalnie są zdania, że te książki ukazują to, co się wtedy faktycznie działo, że milicja taka wówczas była. Swoją drogą, całe odium, które spada na milicję, wynika przede wszystkim z ówczesnych działań ZOMO i Służby Bezpieczeństwa, które tylko pozornie były integralną część milicji obywatelskiej, a tak naprawdę były odrębną instytucją. To one dorabiały milicji gębę. Milicjanci to w dużej mierze byli ludzie, którzy wykonywali swoje normalne obowiązki i robili to samo, co dzisiaj robią policjanci. W przypadku osób zajmujących się sprawami kryminalnymi byli to fachowcy, skupiający się na co dzień na swojej robocie, a nie polityce.
Ma Pan na koncie także książki osadzone w okresie międzywojennym. Pisze je Pan dlatego, bo jak sam kiedyś przyznał, nie wyciągamy wniosków z historii?
Nie tylko, ale czasami warto spojrzeć w przeszłość i zauważyć, że pewne rzeczy już się wydarzyły. A niektóre sytuacje z naszej rzeczywistości jako żywo przypominają to, co się działo w latach 20. i 30. minionego wieku. Mówię w tym przypadku o odradzających się nacjonalizmach, które były powszechne w tamtych okresie. Niekonsekwencja władz, która nie potrafi sobie poradzić z narastającą falą nacjonalizmu i podnoszącymi łeb ruchami narodowymi, sprawia, że możemy się doczekać podobnej sytuacji, jak w latach 30. Wtedy, na szczęście, był taki człowiek, który nazywał się Józef Piłsudski i on potrafił dać sobie radę z ONR, który został rozwiązany. Obecne władze nie radzą sobie z radykalną młodzieżą narodową i skutki tego mamy na stadionach, a nawet na ulicach.
Najlepsze polskie powieści kryminalne i sensacyjne wyróżniane są Nagrodą Wielkiego Kalibru. Pan to wyróżnienie właśnie otrzymał. Dla pisarza to ważna nagroda?
Tak, zwłaszcza ta, którą przyznali mi czytelnicy, bo to oznacza, że ludzie lubią i chcą czytać moje książki. Taką nagrodę czytelników otrzymałem zarówno w ubiegłym, jak i w tym roku. W tym roku dodatkowo doceniło mnie także jury za powieść „Tylko umarli wiedzą”. Ta sytuacja zdarzyła się tylko raz w historii Nagrody Wielkiego Kalibru. Wcześniej taki dublet ustrzelił jedynie Marcin Wroński.
Obecnie jest wielki popyt na różnego rodzaju seriale kryminalne. Może więc powstanie film o poznańskich milicjantach?
Regularnie otrzymuje tego typu propozycje, ale za nimi musi iść odpowiedni producent. Ja piszę książki historyczne, i to dotyczy zarówno serii o milicjantach, jak i cyklu rozgrywającego się w okresie międzywojennym. A to wymaga kolosalnej pracy, bo Poznań całkowicie się zmienił. Nie można przecież kręcić filmu na tle domów, na których zawieszone są anteny satelitarne. Dużo łatwiej zrobić film na podstawie książek Remigiusza Mroza, których akcja rozgrywa się współcześnie. Jestem jednak dobrej myśli i mam nadzieję, że za jakiś czas zobaczymy kamery i ekipę filmową na ulicach Poznania kręcącą film na podstawie jednej z moich książek.
A co Pan czyta prywatnie?
Kiedyś, jak każdy młody człowiek, zaczytywałem się w komiksach, wspomnianym Żbiku czy kapitanie Klosie. Były też oczywiście „Tytus, Romek i Atomek” oraz „Kajko i Kokosz”. To były lektury, które zdobywało się w trudzie i znoju, często stojąc w długich kolejkach do kiosku Ruchu. Czytałem też kryminały. Przynajmniej te, które można było wtedy kupić. W latach 80. na rynku pojawiła się już klasyka tego gatunku. Dzięki temu wpadła mi do rąk jedna z książek Raymonda Chandlera. Był to twórca, o którym wówczas nie miałem zielonego pojęcia. Nawet nie potrafiłem dobrze przeczytać jego nazwiska. Książkę jednak przeczytałem i z tym Chandlerem zostałem do dzisiaj. Dla mnie to już nie klasyka gatunku, ale arcydzieło. Tak sobie wtedy pomyślałem, że gdybym miał pisać książki kryminalne, to chciałbym to robić właśnie tak jak Chandler. By opowiadać z taką łatwością, przymrużeniem oka i swadą. To dla mnie był i jest ideał, do którego cały czas dążę. A co czytam dzisiaj? Na kryminały nie mam zbyt wiele czasu. Zaległości nadrabiam dopiero podczas wakacji. Czytam natomiast książki historyczne, bo to podstawa i pokarm dla pisarza.
Rozmawiał Tomasz Sikorski