Relacje
Pisanie jest jak łączenie kropek
– Piszę w nieregularnych godzinach i w wielu zupełnie oderwanych od siebie miejscach. Nie mam pojęcia, jak dana historia się rozwinie. I to jest fantastyczne! – mówi Marcin Mortka, mieszkający w gminie Pobiedziska znany pisarz bajek dla dzieci oraz m.in. powieści fantasy.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas otwarcia pobiedziskiej Bibliostacji. Sprawdził Pan wtedy, ile książek autorstwa Marcina Mortki można tam wypożyczyć?
– Nie mam bladego pojęcia, ale wiem za to, że jak biblioteka istniała jeszcze w poprzedniej lokalizacji, to w swoich zbiorach miała praktycznie wszystko co napisałem. Zarówno w dziale książek dla dzieci, jak i dla dorosłych. Jest tak pewnie także dlatego, że sam dostarczam tej placówce swoje pozycje. Zwłaszcza te, które nie można dostać w normalnej sprzedaży. A to dlatego, że wydawnictwo SQN, z którym współpracuję często wydaje specjalne serie dla fanów, dostępne na przykład tylko na targach książek.
Pytam dlatego, ponieważ na Pana profilu na bardzo popularnym wśród czytelników portalu „Lubimy czytać” można znaleźć informację , że ma Pan na koncie aż 109 pozycji…
– Być może jest ich nawet jeszcze więcej, ale w tej puli są również antologie czy też opowiadania. Podchodziłbym zatem do tej informacji z dużym dystansem. Co nie zmienia faktu, że książek dla dzieci napisałem kilkadziesiąt. Podobnie jest w przypadku pozycji dla dorosłych.
Wychodzi zatem na to, że lubi Pan pracować.
– Zdecydowanie! Ktoś mądry kiedyś powiedział, że kiedy praca sprawia przyjemność, to trudno już ją nazywać pracą. I tak jest w moim przypadku. Z innych moich aktywności zawodowych, a było ich naprawdę sporo, postanowiłem jednak już się wycofać.
fot. Krzysztof Ślachciak
Na wspomnianym portalu „Lubimy czytać” jest Pan przypisany do gatunku fantasy. To chyba jednak poważne uproszczenie?
– To prawda. Bardzo chętnie piszę bajki dla dzieci, choć jest to trudna, ale za to wyjątkowo wdzięczna praca. Mam nadzieję, że dzięki temu co tworzę, życie jakiegoś dziecka stanie się bogatsze i ciekawsze. Największa miłością mojego życia jest natomiast fantastyka. Przy czym nigdy nie brałem się za science fiction. No, może z jednym wyjątkiem… Mam za to na koncie kilka horrorów, które zresztą bardzo lubię. Napisałem też jedną książkę historyczną, która sprawiła mi jeszcze większą przyjemność. Poza tym lubię pisać powieści historyczne z silnym elementem paranormalnym, ożywiające dane wydarzenie historyczne i dodające mu nadprzyrodzonych elementów. To swego rodzaju fantasy, ale nie ma tam elfów, smoków czy krasnoludów. Klasycznemu fantasy także jednak pozostaję wierny. Mój cykl z bohaterem Kociołkiem jest tego najlepszym przykładem. Łatwiej mi więc chyba powiedzieć o tym, czego nigdy nie ruszę, niż to za co się jeszcze zabiorę.
Czego Pan zatem nie ruszy?
– Nie napiszę romansu, ponieważ nie umiałbym wiarygodnie tworzyć tego typu książek. Co nie znaczy, że wątki miłosne w moich powieściach się nie pojawiają. One nie są jednak sztampowe. To nie są sytuacje typu „ktoś po przejściach spotyka kogoś innego po przejściach i wspólnie sobie kolejne przejścia generują”. Moi bohaterowie czasami są żonaci i muszą pogodzić obowiązki małżeńskie, choćby z… ratowaniem świata. Tak jak powiedziałem, nie stworzę też książki science fiction, bo w tym przypadku brakuje mi odpowiedniej wiedzy. Kiedyś sam stworzyłem powiedzenie, że „takie książki czytają ludzie, którzy czytają takie książki”.
A jakby ktoś dopiero zaczynał przygodę z Pana twórczością, to którą książkę by mu Pan polecił na początek?
– Gdyby to było dziecko, to zdecydowanie przygody Tapiego z Szepczącego Lasu. To mój ulubiony Wiking, który uczy cały świat jak być dobrym. Czytelników starszych i dojrzalszych zawsze w takiej sytuacji pytam, co im tak naprawdę w duszy gra. Pewnie poleciłbym „Nie ma tego złego”, czyli klasyczną powieść fantasy, w której karczmarz imieniem Kociołek, niesamowity pantoflarz i domator, od czasu do czasu musi wyjść z tej swojej karczmy i ratować świat. Żeby było zabawniej, w tej karczmie, oprócz jego żony i dzieci, mieszkają także jego najbliżsi przyjaciele, tworzący malowniczą drużyną. I oni w tych przygodach Kociołka bardzo chętnie uczestniczą. Z czasem okazuje się też, że każdy z nich ma swoje sekrety i tajemnice. Niektórzy to zwyczajne czubki i psychopaci, ale w sumie to fajni goście. Żartuję, że to takie przeniesienie serialu „Przyjaciele” w realia fantasy. Jest w tej książce dużo śmiechu, humoru, gotowania, domowej atmosfery, ale też są walki, pościgi, mroczne bestie i zagadki.
Swoją przygodę z pisaniem rozpoczynał Pan od powieści o Wikingach. Dodajmy, że jest Pan absolwentem skandynawistyki i swego czasu był Pan również przewodnikiem wycieczek po Islandii. Ciągnie zatem Pana w tamte strony?
– Oj ciągnie, i to bardzo. Studia na filologii brzmią ciekawie, ale w pewnym momencie zastanawiałem się czy dobrze wybrałem kierunek. Uczyłem się wprawdzie języka i kultury skandynawskiej, ale brakowało mi czegoś namacalnego, konkretnego. I wówczas, będąc bardzo mocno pod wpływem literatury Antoniego Gołubiewa czy Stanisława Grabskiego, stwierdziłem, że sam napiszę podobną książkę. I tak to się zaczęło, od Trylogii Nordyckiej właśnie. Mam wielki sentyment do tego tematu, ale mam też poczucie, że wyeksploatowałem go już do granic.
Nadal jest pan przewodnikiem?
– Nie, dałem szansę młodym. Teraz jestem przewodnikiem dla własnej rodziny.
fot. Marcin Mortka Facebook
Czym się zatem Pan teraz zajmuje, poza pisaniem?
– Mam za sobą kilka dziwnych historii. Przez kilka lat pracowałem jako nauczyciel języka angielskiego w szkole. Prowadziłem też własną szkołę językową, byłem lektorem, tłumaczem, czy wspomnianym przewodnikiem wycieczek. I niczego nie żałuję! Nie można jednak zbyt wiele spraw łączyć, a na pewnym etapie swojego życia miotałem się między kilkoma aktywnościami jednocześnie. Zamknąłem więc szkołę, przestałem jeździć na wycieczki i można powiedzieć, że toczę teraz spokojny, hobbicki żywot. A wracając do pytania, to obecnie pracuję jako pisarz dla twórcy gier planszowych, firmy Awaken Realms z Wrocławia. Moim zadaniem jest otekstowanie gier, co bardzo mi odpowiada. No, a w wolnych chwilach piszę książki dla wydawnictwa SQN.
Ma Pan konkretny plan dnia?
– Dni, w których nie dotykam komputera praktycznie się nie zdarzają. Pisanie jest dla mnie jednak zajęciem chaotycznym. Piszę w nieregularnych godzinach i w wielu zupełnie oderwanych od siebie miejscach. Planu nie mam nigdy. Wiem, jak dana powieść się rozpocznie, kto będzie w niej brał udział i mniej więcej o co w niej będzie chodzić. Każdy proces twórczy jest dla mnie łączeniem kropek. Nie mam pojęcia, jak dana historia się rozwinie. I to jest fantastyczne!
Zawsze chciał Pan zostać pisarzem?
– Czy chciałem? To mało powiedziane! Ja już jako małe dziecko się tym zajmowałem. I prawdę mówiąc nie wiem skąd to się wzięło, bo w mojej rodzinie nie ma żadnych tradycji literackich. Już w pierwszych klasach szkoły podstawowej zapisywałem całe kartki wymyślonymi przez siebie historyjkami, czym zaskakiwałem swoje panie nauczycielki. Te swoje zapiski czytałem później koleżankom i kolegom z klasy… Długo szukałem ujścia dla tej swojej pasji. Pisałem do różnych wydawnictw, między innymi do legendarnego „Magia i miecz”. No i próbowałem zadebiutować, co udało się zaskakująco szybko, bo w wieku 24 lat. A potem to jakoś zaskoczyło… Nie był to jednak różowy szlak, bo rynek wydawniczy w Polsce jest kapryśny i bardzo dużo zależy od konkretnego wydawnictwa, od energii, która tam panuje i różnych strategii sprzedażowych. Dlatego z pisania na pewien czas się wycofałem. Zajmowałem się wówczas przekładami literackimi. Nigdy jednak się nie poddałem.
Zaczęliśmy od Bibliostacji, to zakończmy tę rozmowę o Pana związkach z Pobiedziskami…
– Jestem poznaniakiem, ale będąc młodym człowiekiem trochę przez przypadek trafiłem do gimnazjum w Pobiedziskach, gdzie uczyłem języka angielskiego. No, a po latach, znowu przez przypadek, stałem się mieszkańcem tej gminy. I często teraz widuję tych swoich byłych uczniów, którzy są już dorosłymi ludźmi. Chwilami czuję się więc tak, jakbym wrócił na dużą przerwę tylko dziesięć lat później. A dlaczego wybrałem gminę Pobiedziska na swój dom? Bo to przyjazne miejsce, bardzo malownicze i zielone. Miejsce, w którym można spędzić resztę życia.
Rozmawiał Tomasz Sikorski