MenuMenu główne
Powiat Poznański
CZUJKA TLENKU WĘGLA I CZUJKA DYMULink do opłat onlineLink do opłat urzędowych online



Relacje

Momenty, które chwytają za serce

– Wniesienie osoby niepełnosprawnej, naszych „Skarbów” w wysokie góry, to wielka radość i satysfakcja. Ktoś może powiedzieć, że to tylko Dolina Pięciu Stawów czy Morskie Oko. Dla naszych podopiecznych to często jednak spełnienie i szczyt marzeń – mówi Paweł Gramacki, który jest jedną z osób biorących udział w akcji pod nazwą Szerpowie Nadziei. To także maratończyk, triathlonista i uczestnik mistrzostw świata w Hyrox, dyscyplinie sportu łączącej biegi oraz sporty siłowe i wytrzymałościowe.

Jak się zostaje jednym z Szerpów Nadziei?
– Najważniejsze są chęci. Trzeba też wypełnić odpowiedni formularz i mieć trochę szczęścia, ponieważ osób zainteresowanych tym projektem jest coraz więcej. Powstają jednak coraz to nowe grupy, które zajmują się organizacją wyjazdów.

A jak to wszystko się zaczęło?
– Nie tak dawno, bo w 2020 roku. Za tym pomysłem stoją harcerze z Jastrzębiej Góry, którzy postanowili pokazać jednemu ze swoich kolegów, chłopakowi z porażeniem mózgowym, Tatry. To było jego marzenie i oni je spełnili. On też był pierwszym „Skarbem”, bo to właśnie tak właśnie nazywamy osoby, którym pomagamy. Po tamtej historii odezwało się mnóstwo osób, które również chciały dać możliwość obcowania z górami swoim dzieciom, przyjaciołom, osobom z niepełnosprawnościami. Akcja szybko nabrała tempa i z roku na rok się rozwija. Kiedy ostatni raz spotkaliśmy się na przełomie sierpnia i września w górach było nas naprawdę mnóstwo. Łatwo nas – wolontariuszy rozpoznać, bo chodzimy w pomarańczowych koszulkach. To taki nasz znak rozpoznawczy.

W jakie miejsca zabieracie swoje „Skarby”? 
– W tym roku, z tego co pamiętam, tras było dziesięć. Jesteśmy podzieleni na grupy i każda ma swoich podopiecznych i swój szlak. Ja ze swoją ekipą, szedłem do Doliny Pięciu Stawów. Pod opieką mieliśmy dzieci o różnym stopniu niesprawności, od intelektualnej po motoryczną. Były też maluchy, które trzeba było wnieść na wózkach. To już był pewien problem, bo nie zapominajmy, że chodzimy po górskich, często dość wymagających, szlakach. Wspinaczka po skałach jest więc na porządku dziennym. Ci, którzy znają trasy w Tatrach, doskonale wiedzą o czym mówię.

Ile takich wypraw organizujecie w roku?
– Ta najważniejsza – tak jak wspomniałem – odbywa się w pod koniec wakacji. Czasami są też mniejsze wycieczki, organizowane bardziej spontanicznie, choćby wspólnie z rodzicami dzieci… W trakcie takich wędrówek często bowiem dochodzi do zawarcia nieco bliższej znajomości.

Paweł Gramacki

Znacie wcześniej swoich podopiecznych?
– Spotykamy się dzień przed wyjściem w góry. To wtedy jest czas, aby lepiej się poznać. Nie tylko z maluchami, ale również z ich opiekunami. Podczas wyjścia w góry łatwo też się zaprzyjaźnić. Całkiem normalne są więc sytuacje, że później utrzymujemy kontakt. Jeździmy na przykład do naszych „Skarbów” z urodzinowymi prezentami. Dla nich to także spore wydarzenie, bo często są to osoby, które mają ograniczony kontakt ze światem zewnętrznym.

Co Tobie daje uczestnictwo w tym projekcie?
– Ogromną satysfakcję. Samo dojście do celu jest wielką nagrodą. Wiem, że ktoś może powiedzieć, że to tylko Dolina Pięciu Stawów, od której wiele osób zaczyna swoją przygodę ze wspinaczką wysokogórską. Dla innych, tak jak dla tych maluchów, to często jednak szczyt marzeń. Na zakończenie każdej wyprawie mamy też oficjalne zakończenie, podczas którego wzruszeń naprawdę nie brakuje. To są momenty, które mocno chwytają za serce.  

Jaka wyprawa była najtrudniejsza?
– Najbardziej ekstremalne było wniesienie dorosłej dziewczyny z porażeniem rdzenia kręgowego na Giewont. To już wymagało od moich kolegów, bo mnie w tej grupie nie było, dużej logistyki.

Rozumiem, że Ty sam także bardzo lubisz chodzić po górach?
– Ja także wywodzę się z kręgu harcerskiego i wędrownego. I tak już zostało. Mam przyjaciela, z którym chodzimy w wysokie góry. Obecnie na takie dłuższe wyprawy możemy sobie pozwolić raz na dwa lata, bo każdy z nas ma pracę, rodzinę i trudno wygospodarować więcej czasu. Trochę jednak pozwiedzaliśmy. Byliśmy na Mount Blanc, zdobyliśmy najwyższe szczyty Austrii i Szwajcarii, mamy też na koncie Kazbek w Gruzji. Planów też nam nie brakuje, bo te wyjazdy są nam obu bardzo potrzebne. Choćby po to, żeby nie ześwirować.   

Żeby być Szerpą Nadziei trzeba być odpowiednio przygotowanym pod względem fizycznym. Tobie w tym przygotowaniu pomaga druga pasja, czyli crossfit…
– To nie do końca jest crossfit, to bardziej trening funkcjonalny. Zaczęło się na przełomie 2010 i 2011 roku, kiedy to postanowiłem biegać, a nawet przygotowywać się do maratonu. Nie były to może zbyt poważne przygotowania, ponieważ tych treningów było niewiele, i najwięcej za jednym razem przybiegłem zaledwie 7 kilometrów. Tak się nie powinno robić, ale tak czy inaczej złapałem bakcyla i rzuciłem się w wir maratonów. Do tego stopnia, że dość szybko wciągnąłem się również w ultra maratony. Wtedy to jeszcze raczkowało, to była nowość w Polsce. Miałem wówczas małe dzieci, więc na bieganie czas był głównie wieczorami i nocą. No, to zakładałem czołówkę i ruszałem w trasę.

Masz jakieś wyniki, którymi warto się pochwalić?
– Kilka tych ultra maratonów zaliczyłem. Najdłuższy miał chyba około 150 kilometrów po Beskidach. Jedną imprezę nawet wygrałem. To było w Kotlinie Jeleniogórskiej w 2016 roku. Z czasem startów było mniej, ale w zamian zacząłem stawiać sobie różne wyzwania. Tak dla siebie… Pewnego razu, na przykład, postanowiłem pokonać trasę wiodącą Pierścieniem Rowerowym Dookoła Poznania, czyli wokół powiatu poznańskiego. Tak się składa, że mieszkam tuż obok tego szlaku i aż żal było z tego nie skorzystać. Pewnego piątkowego wieczoru wyszedłem więc z domu i… wróciłem po 26 godzinach, po przebiegnięciu ponad 170 kilometrów.

Miałeś więcej takich pomysłów?
– Zdarzało się. Wychodzę z założenia, że po co mam jechać na drugi koniec Polski, by wystartować w Iron Man’ie, skoro mogę go zrobić na miejscu, bo mam ku temu odpowiednie warunki tuż pod nosem. I pewnego razu, na swoje imieniny, rzuciłem sobie takie wyzwanie. Pojechałem na pobliską plażę do Zborowa, gdzie przepłynąłem 3,8 kilometra, potem od razu wsiadłem na rower i przejechałem kolejne 180 kilometrów, by na koniec przebiec jeszcze maraton. I wszystko to bardzo blisko domu. Dosłownie, bo za punkt żywieniowy odpowiadała żona, która częstowała mnie pizzą.

Paweł Gramacki

Ile czasu potrzebowałeś na pokonanie tego Iron Man’a?
– Około dwanaście i pół godziny. Mówię około, ponieważ opierałem się na GPS, który mógł trochę przekłamywać.  

Nadal sprawiasz sobie takie imieninowe prezenty?
– Teraz skupiam się na sportach siłowych i wytrzymałościowych. Sporo ćwiczę na ergometrze wioślarskim. Mam też trochę innego sprzętu w swojej siłowni w garażu. Trzeba się jakoś bawić…

Nie wierzę, że to tylko zabawa i nie ciągnie się do sportowej rywalizacji.
– Wciągnąłem się w sport, który jest stosunkowo młody i nazywa się Hyrox. To taka mieszkanka ośmiu kilometrowych biegów przedzielonych ośmioma różnymi treningami siłowymi.

I jak Ci idzie?
– Przed miesiącem startowałem w zawodach w Poznaniu. Uczestniczyło w nich ponad 3,5 tysiąca zawodników. Jednocześnie odbywały się też inne, identyczne imprezy, i to w różnych zakątkach świata, od Londynu po Hong Kong. Najlepsi z każdych zawodów otrzymywali zaproszenie do udziału w mistrzostwach świata, które w przyszłym roku odbędą się w czerwcu w Chicago. I już wiem, że tam pojadę, ponieważ wygrałem swoja kategorię wiekową.

To będzie Twój debiut w takiej imprezie?
– W tym roku także startowałem w mistrzostwach świata, w Nicei. Jak mi poszło? Byłem 26 w swojej kategorii wiekowej i 120 w grupie open. To, że startuję w zawodach Hyrox nie znaczy, że tylko na tym się teraz skupiłem. Nadal bliski jest mi crossfit, bo bym chyba zwariował ćwicząc tylko te osiem konkurencji.

Jak często trenujesz?
– Teraz, po wspomnianych zawodach w Poznaniu, mam lekki detoks, choć zaczyna mnie już powoli nosić. Przed tą imprezą założyłem sobie trzy cele – wygrać w Poznaniu, awansować na mistrzostwa świata i osiągnąć czas w granicach godziny i czterech minut. To wszystko zrealizowałem. Po raz pierwszy jednak aż tak mocno skupiłem się na przygotowaniach. Zmieniłem nawet swoje codzienne nawyki. Odpowiednio się odżywiałem, do tego doszła szeroko rozumiana higiena snu, nie było też żadnego piwka wieczorem. Do tego doszła sauna, masaż. Trzeba było zatem mocno przeorganizować swój czas.

W to wierzę, bo przecież pracujesz jako geolog i masz rodzinę.
– Trzeba to było umiejętnie pogodzić. Tak jak wspomniałem, byłem jednak mocno zdeterminowany. Nie były to może przygotowania zawodowca, ale takiego mocno zaawansowanego amatora. 

O tym, że jesteś niespokojnym duchem może świadczyć także to, że chętnie działasz także w swojej gminie Dopiewo?
– Można na mnie liczyć przy okazji imprez sportowych. Pomagałem przy biegach na orientację, kiedy jeszcze nie było u nas Zielonych Punktów Kontrolnych, organizowaliśmy także imprezy charytatywne, takie jak „Moc dawania”. Polegała ona na 24-godzinnm pływaniu na ergometrze. Od tego ile wspólnie nabiliśmy kilometrów zależało, ile zgromadzimy pieniędzy od sponsorów. Te pieniądze przekazywaliśmy później na leczenie chorych dzieci. 

Zawsze byłeś tak aktywny, choćby pod względem sportowym?
– Niekoniecznie. Oczywiście, chętnie grałem z kolegami w piłkę nożną, piłkę ręczną czy koszykówkę. Tak na poważnie zaczęło się jednak od tego biegania, od chęci pokonania maratonu. W 2011 roku urodziło się pierwsze z moich trójki dzieci, i żona do tej pory śmieje, że po prostu wtedy postanowiłem uciec z domu.

Rozmawiał Tomasz Sikorski

Paweł Gramacki(fot. archiwum Paweł Gramacki)

Redaktor: Tomasz Sikorski
Opublikowano: 15 stycznia 2025